- Od kuchni
- Restauracje
Mikkeller Bar: kultowe piwo rzemieślnicze w centrum Warszawy
Siedzieliśmy w Mikkeler Barze, zastanawiając się co zrobić z tak pięknie rozpoczętym wieczorem. A był śliczny – jasno, upał, lato sukin kot – choć wilgotny. Na blacie stało szkło z resztką witbiera, obok emaliowana rynienka, z której wyjadłem świńskie uszy. Przy barze krótko przyciętą blondynkę emablował pan hipster. Podciągnął w końcu koszulkę i okazał tatuaż znajdujący się w miejscu, które Wiech zwał „pierwszą krzyżową”. Za przeszklonymi witrynami Warszawa pulsowała upałem i piłkarskimi emocjami.
Lato i futbol wymagają piwa. Znaleźliśmy je na tyłach Chmielnej. Wszystko zaczęło się od rewolucji. Pamiętacie? Tłoczyliśmy się w Małym Piwie na Oleandrów, wyszukując nieznane etykiety w lodówce. Ktoś zrobił pierwszą warkę i przyniósł do spróbowania. Na Youtube gadał sami-wiecie-kto z bloga sami-wiecie-kto-kropka-com. A potem bum! Okazało się, że byle browar Pyerdziszewo warzy tradycyjne grodziskie – od czasów bitwy pod Beresteczkiem. Wielkie koncerny odkryły co to IPA, AIPA czy PIPA. Półkę z piwami rzemieślniczymi zamontował lokalny dyskont. Krótko mówiąc: w Warszawie Anno Domini 2018 krafta można wypić wszędzie. Rewolucyjny płomień przygasł, rynek wydawał się nasycony. I nagle dostaliśmy bar firmowany przez uznany duński browar. Ze wszystkimi tego konsekwencjami.


Pierwsza jest taka: Mikkeller ulokował się – świadomie lub nie – w segmencie premium. Za duże duńskie piwo zapłacisz średnio 30 zł. Średnio, bo czasem trafi się coś tańszego, ale są i pozycje za prawie 50 złotych. Od razu dodam też, że duże piwo oznacza 0.4 litra. Ja oczywiście rozumiem, że to nie jest osiedlowa szklankarnia. To przedsięwzięcie z rozmachem. W lokalu jest dwadzieścia kranów, większość obłożona produkcjami Mikkellera. Piwa są regularnie zmieniane, część tapów bar udostępnia zaprzyjaźnionym browarom z całej Europy. Pojawiają się piwa warzone w kooperacji i warki okolicznościowe. Wszystko zgodnie z regułami kraftu. Mają tu nawet, cholera, swoje własne wino z kija – jakieś chardonnay. Bo wasza dziewczyna (albo chłopak) może hołdować herezji, że piwo nie jest sexy. A do tego całkiem solidną selekcję bourbonów, z mało widywanymi u nas butelkami w rodzaju Rip van Winkle czy Noah’s Mill.
Wszystkie te pyszności serwowane są we wnętrzu o ogólnej charakterystyce terrarium. Ściany przeszklone, na dole część barowa, na górze restauracyjna. Całość w jasnym drewnie i kanarkowej żółci. W piękny wieczór rewolucyjnego miesiąca Messidor, w górnej części wytrzymałaby tylko agama. Litościwa kelnerka przegnała nas na parter, gdzie było nieco chłodniej. I przyniosła jedzenie. Mikkeller mieni się bowiem gastropubem i z dumą oświadcza, że szef kuchni piecze, kisi, marynuje i wędzi wszystko od podstaw i na miejscu. I to jest słuszna koncepcja, piwo bowiem wymaga przekąsek i nie mogą być to słone paluszki i papierosy – o czym konkurencja czasem zapomina.

W menu Mikkeller Baru dzieje się sporo, choć z różnymi efektami. Świńskie uszy pokochałem. Podano je nie na żująco-kolagenową modłę chińską, lecz jako chicharrones. Wrzucone na głęboki tłuszcz spuchły jak przysmak świętokrzyski. Stopiony ser z faszerowanych jalapenos spalił mi kubki smakowe, ale innych wrażeń nie zostawił. Frytki z majonezem truflowym były nieco al dente, co dobre jest w makaronie, lecz niekoniecznie w ziemniakach. Zawartość trufli w trufli znikoma. Dobre skrzydełka z salsą mango habanero: wpierw podwędzone, potem usmażone. Słodko ostry sos pasuje tu idealnie. Kanapka z domowym pastrami była smaczna, choć mięso mogło być agresywniej przyprawione – musztarda je nieco tłamsi. Generalnie kuchnia tu pubowa i mięsna (choć z opcjami vege), ale robiona z fantazją.
Co zatem zrobić z tak pięknie rozpoczętym wieczorem? Dziesięciominutowy spacer dzieli Mikkellera od przynajmniej trzech podobnych mu multitapów. Piwa tam głównie polskie, ceny niższe, choć przekąsek może tu i ówdzie zabraknąć. O zwykłych knajpach stłoczonych wkoło Chmielnej i Nowego Świata nawet nie wspomnę. My w każdym razie poszliśmy do Amatorskiej. Akurat nie biesiadowali tu warszawscy poeci średniego pokolenia (czyli starsi ode mnie!), a młoda feministka czwartej fali nie strzelała kapslami w klientów. Siedliśmy na zewnątrz, obok pani Jola jadła pierogi. Wypiłem eurolagera za 8 pln. Nieśpieszny tłum płynął Nowym Światem przez upał i noc. Oni jeszcze nie wiedzą, że rewolucja jednak wciąż trwa. Do Polski wybiera się nowojorski Brooklyn Brewery.