- W podróży
Czynne wulkany w Indonezji. Wschody słońca nad ogniem ziemi
Atrakcje turystyczne w Indonezji są prawie zawsze pod górę, z góry albo o świcie. Często te trzy “niedogodności” występują razem. Mimo wszystko warto zarwać noc aby zobaczyć wschód słońca nad prawdziwym, czynnym wulkanem.
Mamy w Polsce kilka wulkanów. Głównie na Pogórzu Kaczawskim. Niestety ledwie wystają z trawy (najwyższy, Ostrzyca, ma zaledwie 501m) i wszystkie są martwe. Inaczej sprawa wygląda w Indonezji. Na styku płyt tektonicznych gdzie leży to państwo znajduje się około 150 wulkanów z czego 70 uznaje się za aktywne. Jest to fragment Pacyficznego Pierścienia Ognia, najbardziej aktywnego sejsmicznie miejsca na Ziemi. Ciągnie się on przez około 40 000 kilometrów wzdłuż granic Oceanu Spokojnego. To na nim znajduje się 75% wszystkich wulkanów świata i ma miejsce 90% trzęsień ziemi.
Państwo tolerancji i pluralizmu
Republika Indonezji jest największym na świecie krajem wyspiarskim z około 17 tysiącami wysp. Pod względem powierzchni zajmuje 14 miejsce na świecie, ale jeśli wliczymy tereny morskie, siódme i czwarte pod względem liczby ludności z ponad 275-milionową populacją oraz największą liczbą wyznawców islamu. Samą Jawę zamieszkuje połowa ludności tego kraju.
Indonezja to setki różnych grup etnicznych, językowych i religijnych. Jest państwem świeckim, a konstytucja tego kraju gwarantuje wolność wyznania. Jednocześnie, państwo wspiera i chroni główne religie tego kraju – islam, protestantyzm, katolicyzm, hinduizm, buddyzm i konfucjanizm. Część rdzennych mieszkańców najmniej dotkniętych współczesnymi cywilizacjami wyznaje religie animistyczne i inne religie lokalne. Przy tej różnorodności kulturowej Indonezyjczyków łączy motto “Jedność w różnorodności”, definiowane przez język narodowy, pluralizm oraz historię naznaczoną przez kolonializm i bunt przeciw niemu.
Wiele jest przykładów tego pluralizmu religijnego i tolerancji. Często widać dzieci bawiące się, czy idące do szkół - każde ubrane inaczej zgodnie z tradycją swojej religii, albo kobiety z zasłoniętymi włosami i te bez hidżabu pracujące razem, robiące zakupy, śmiejące się. Ciekawie wpisują się w tą tolerancję ludność zamieszkująca okolice Yogyakarty (czyt. Dżodżakarta) zamieszkane przez muzułmanów i mniejszość hinduistyczną. Wspomniał nam o tym przewodnik oprowadzający po niesamowitej świątyni buddyjskiej Borobudur umieszczonej na liście zabytków Unesco.
Z opowieści wynikało, że między religiami pojawił się spór kulinarny. Muzułmanie jedli wołowinę, której z powodów religijnych nie jedzą hinduiści. Hinduiści natomiast lubili czasem wypić alkohol, który dla muzułmanów jest haram (zakazany). Trzeba było znaleźć rozwiązanie problemu. Wspólnoty wysłały świętych mężów na rozmowy. W efekcie negocjacji muzułmanie zrezygnowali z wołowiny, a hinduiści z alkoholu. “Teraz siedzą razem i jedzą kurczaki pod kubek kawy” - śmieje się przewodnik. A wszystko to w cieniu wulkanów.




Wściekły Marepi
W pobliżu miasta Yogyakarta jest ich kilka w tym najbardziej wściekły wulkan Jawy, Merapi (w języku indonezyjskim Gunung Merapi – „Góra Ognia”). Możemy zobaczyć go jako kolejną atrakcję po zwiedzaniu świątyni Borobudur, której monumentalne mury mogliśmy podziwiać tego samego dnia o świcie. Wznosi się on na wysokość 2930 m n.p.m. w bardzo zaludnionej okolicy. Wioski położone są nawet na wysokości 1700 m. Mieszkańcom najwyraźniej nie przeszkadzają liczne erupcje, że dymi z krateru przez 300 dni w roku, ani to, że Merapi wyrzucił ze swego wnętrza największą ilość materiału piroklastycznego ze wszystkich wulkanów na świecie. Od 1548 r. potężnie wybuchał około 60 razy, mniejsze erupcje następują nawet co 2-3 lata. Ostatnia miała miejsce 4 grudnia 2023 r.
Do miejsc z których widać wulkan można dotrzeć samochodem terenowym jednej z wielu firm, oferujących taką usługę. My jechaliśmy Jeepami, które mogły pamiętać lata 60. Koszt to 500 tys. rupii indonezyjskich (IDR) czyli jakieś 110 zł za wynajęcie auta z kierowcą. W cenie przejażdżka korytem górskiej rzeki, zwiedzanie ruin wioski spalonej przez Merapi i obciachowe miejsce pełne betonowej lawy z “płynącą” po jej skamieniałych falach łodzią, w której można zrobić sobie zdjęcia. Rozczarowanie, które nas spotkało przy tej przejażdżce to chmury zasłaniające wulkan. Nie widzieliśmy Merapi ale i tak było fajnie. Następne ogniste góry były dla nas bardziej łaskawe.

Widok z Ijan.
Święty Bromo
Już następnego dnia ponad godzinę przed świtem (jakże by inaczej) staliśmy na wzgórzu Penanjakan, na krawędzi krateru Tengger, z którego widać czynny wulkan Bromo (2329 m n.p.m.), a w jego tle dymiący stale najwyższy wulkan Jawy, Semeru (3676 m n.p.m.). Zawiozły nas tam terenowe Toyoty. Mieliśmy wraz z tłumem innych chętnych spojrzeć na niesamowite widoki wschodu słońca nad Bromo i Semeru. Leciwe terenówki były niezbędne aby pokonać Morze Piasku – rozległą kalderę pełną wulkanicznego pyłu.
Na Penanjakan możemy wypić kawę, a nawet coś przekąsić w jednym ze zbitych z desek i folii barków. Możemy też kupić albo wypożyczyć kurtkę i czapkę bowiem świt wysoko w górach wiąże się z przejmującym zimnem. Dopiero wschód słońca podnosi komfort termiczny. Według Indonezyjczyków widok Bromo, Semeru i pobliskich gór w pierwszych promieniach słońca należy do najpiękniejszych na świecie. Trudno się z tą opinią nie zgodzić.
W drodze powrotnej możemy pokusić się o spojrzenie do wnętrza krateru Bromo. W pobliże zawiezie nas ten sam samochód, który wywiózł nas na górę. Szlak do krateru jest prosty. Kawałek trzeba przejść po piaskach pustyni, a później po stromych schodach pozwalających na pokonanie 150 metrowego przewyższenia. Tam poczujemy siarkowy oddech góry, zobaczymy osady, dymy i suszone kwiaty, które Indonezyjczycy wrzucają do wnętrza. Wulkan Bromo uważany jest bowiem za święty. Wyprawa tylko pozornie jest bezpieczna. Wulkan jest bardzo aktywny. W czasie silnej erupcji, która miała miejsce 8 czerwca 2004 zginęły tam 2 osoby.
Chętni do zdobycia szczytu Semeru muszą zatroszczyć się o odpowiednie zezwolenia. Wyprawa zajmuje dwa dni i wymaga spędzenia nocy w którymś z obozów pośrednich. Niezbędny jest też przewodnik. Szlak prowadzi przez lasy deszczowe, hale górskie i surowe zbocza wulkaniczne. Potrzebny jest sprzęt górski, przyda się zabrać z domu przygotowanie fizyczne.
W ciągu ostatnich 200 lat Semeru wybuchł 60 razy. Najsilniejsze erupcje miały miejsce w 1909 (ok. 600 ofiar śmiertelnych) i w 1981 (ponad 250 ofiar śmiertelnych, 16 zniszczonych wsi). Ostatnia erupcja miała miejsce w 2022.
Wulkany te leżą na terenie Parku Narodowego Bromo-Tengger-Semeru. Na 800 kilometrach kwadratowych różnorodnych formacji geologicznych i ekosystemów można obejrzeć także mniejsze wulkany takie jak Watangan (2662m), Widodaren (2650 m) czy Batok (2440 m). Prawdziwa uczta wulkaniczna i wyzwanie czekały na nas dopiero następnego ranka.


Ijen prawdziwe wyzwanie
O 2 w nocy obudził nas asystent lekarza (lekarz spał). Zmierzył nas, zważył, zbadał ciśnienie i wystawił dokumenty pozwalające na wejście na krater wulkanu Ijen (czyt. Ajdżen). Na parking u stóp góry zawiózł nas leciwy bus. Tam czekał przewodnik. Rozdał maski przeciwgazowe, okulary ochronne przeprowadził pogadankę o bezpieczeństwie i trasie, dał pół godziny na wypicie kawy. Później się zaczęło…
Ruszyliśmy z wysokości mniej więcej 1110 m n.p.m. Ścieżka z początku wznosiła się łagodnie. Co chwila docierał do nas okrzyk “Lamborgini, lamborgini” albo “Taxi, taxi”. To tragarze, których można było wynająć aby niskim wózkiem wywieźli turystę na krawędź krateru. Koszt to 1,5 mln. IDR czyli jakiś 330 zł. Na łagodnym odcinku niewielu było chętnych na skorzystanie z usługi, ale góra stawała się coraz bardziej stroma i coraz więcej osób łamało się. Do pociągnięcia każdego wózka potrzeba trzech ludzi. Jeden pcha i kieruje, a dwóch opasanych liną ciągnie pasażera wzdłuż śliskiej jak wilgotne mydło, gliniastej ścieżki. Podczas drogi w górę doszedłem do wniosku, że nieludzkie jest takie wykorzystywanie drobnych Indonezyjczyków dla luksusu zobaczenia krateru. Na górze trochę zmieniłem zdanie.
Ciemność jest absolutna. Drogę oświetlają jedynie latarki i telefony komórkowe. Z odległości ten sznur turystów pnących się w górę wygląda jak wąż robaczków świętojańskich zmierzających w jednym kierunku. Mimo, że jesteśmy prawie na równiku noc jest bardzo zimna ale tylko na początku. Wraz z kolejnymi setkami metrów ścieżki pnącej się pod górę robi się coraz cieplej i zaczynamy się rozbierać. Pot leje się strumieniami. Brakuje powietrza. Nogi robią się coraz cięższe, a koniec drogi niknie gdzieś w mroku. Przewodnik mów: “Już niedaleko. Odpocznij. Nie śpiesz się. Jeszcze godzina.” Kłamał. Ta godzina trwała co najmniej dwie godziny. To był naprawdę kawał drogi. W połowie zacząłem zazdrościć pasażerom “Lamborgini” ale źle bym się poczuł gdybym się złamał bo po pierwsze mam dobre zdanie o swojej kondycji fizycznej, a po drugie wyzysk ludzi do katorżniczej roboty wydawał się niestosowny.
W końcu droga staje się nieco łagodniejsza choć bardziej kamienista. Wychodzimy z zarośli. Jesteśmy na kraterze, który przełamuje się na wysokości mniej więcej 2400 m. Pojawia się nadzieja, że będzie można odpocząć. Złudna… Żeby zobaczyć jezioro w kraterze, niebieski ogień płonącej siarki, fumarole o temperaturze 170–245 °C i źródła termalne trzeba zejść trzysta metrów w głąb krateru.
Najpierw trzeba się przebić przez dużą grupę chętnych tłoczących się na ścieżce prowadzącej w dół. Za chwilę korek rozprasza się i rozciąga bo droga jest trudna. Schodzi się po głazach i kamieniach, które natura ułożyła w stopnie raczej dla olbrzymów niż dla zwykłych ludzi. Trzeba się spieszyć bo świt zbliża się nieubłaganie, a w świetle dnia niebieski płomień jest kiepsko widoczny. Im bliżej jesteśmy dna krateru tym smród siarki jest coraz gorszy. Skóra i oczy zaczynają piec. Zakładamy maski i okulary ochronne.
W tym samym czasie mija nas kilku górników, którzy wynoszą z dna krateru kosze pełne siarki. Połączone kijem kosze umieszczone są na ramieniu i ważą 80-100 kg. Po wyniesieniu na górę i zniesieniu do stóp wulkanu górnik dostanie za nie około 8 dolarów. A przecież jeszcze trzeba było wydobyć z ziemi pierwiastek w trujących oparach tlenków siarki i siarkowodoru. Górnicy zataczają się z wysiłku, spływają potem, za jedyny środek chroniący drogi oddechowe służy im szmata owinięta wokół twarzy. W porównaniu z robotą górników, wciąganie na górę turystów w “Lamborgini” to prawie praca biurowa. Innej roboty tam nie ma. Możesz ciągnąć wózek albo wydobywać siarkę. Średnia długość życia górników to 50 lat. Ich trud pokazuje Michael Glawogger w reportażu “Śmierć człowieka pracy”.
Mimo maski czuć smród płonącej siarki. Spocona skóra pali od kwasu siarkowego, który powstaje od kontaktu z wilgocią. Cały czas jest ciemno. Po wypływającej z krateru siarce pełzają błękitne ogniki.
W jednym z wielu kraterów starej, dwudziestokilometrowej kaldery można znaleźć kwaśne jezioro wulkaniczne o średnicy jednego kilometra. Woda w nim ma niezwykłą turkusową barwę i pH poniżej 0,4. Oznacza to, że jest tak kwaśne, iż mogłoby rozpuścić nasze ciała bez trudu i śladu. Nigdy nie byłem tak blisko piekła. Pora wyjść z tej dziury. Na szczęście świta. Będzie łatwiej znaleźć oparcie dla stóp.
W połowie drogi do krawędzi krateru można zdjąć maskę. Śmierdzi nadal ale już tak nie zatyka. Na górze pokazało się już słońce oświetlające nieprawdopodobne widoki, których nie spodziewaliśmy się idąc w ciemnościach. Nad dziurą z której wypełzliśmy, na wysokość 2769 m n.p.m wznosi się najwyższy wierzchołek kompleksu i rozpościera się widok na następne wulkany, las deszczowy i drogę, którą pokonaliśmy nocą. Pora ruszać w dół gdzie czeka na nas śniadanie i odrobina snu po trzech zawalonych nocach. Ta indonezyjska miłość do świtów może człowieka wykończyć. Nie wspominając o śliskich ścieżkach wiodących zwykle pod górę bo stamtąd lepiej widać słońce.
Fot. Tomasz Nowak