werandcountry.pl weranda.pl
Reklama - Kontynuuj czytanie poniżej
  • W podróży

Dżakarta: miejsce, które męczy i fascynuje. Tak wygląda megamiasto Indonezji

autor: Tomasz Nowak

Dżakarta potrafi oczarować i zmęczyć w tym samym momencie. W tym megamieście królują skutery, street food i ludzka życzliwość, a każdy wieczór pachnie smogiem i przyprawami. Oazała się tak intensywną kwintesencją Azji, że nie daliśmy rady się z nią zaprzyjaźnić. Jest głośna, hałaśliwa, brudna, i tylko ludzi — z których 87 procent to muzułmanie, głównie sunnici — ma wspaniałych.

Skala i tłum, który nie chodzi pieszo

Gdy wyruszaliśmy w podróż do Dżakarty, obawiałem się, że przytłoczy nas przelewająca się masa ludzi. W końcu to druga największa metropolia świata, gdzie na 7297 km2 zamieszkuje 33,8 mln ludzi. Dla przypomnienia, w Polsce na 312 685 km2 zamieszkuje 36,69 mln naszych obywateli. Katastroficzna wizja rozdeptujących nas tłumów nie spełniła się, bowiem Dżakarcie — prócz nielicznych turystów — prawie nikt nie chodzi pieszo. Tu wszyscy jeżdżą jakimiś pojazdami.

Trudno połapać się w przepisach drogowych ogromnego miasta. Wszędzie poruszają się samochody każdego rodzaju i skutery. Coś takiego jak chodniki dla pieszych, w zasadzie nie istnieje. Najwyraźniej są zbędne. Tu i ówdzie pojawiają się za to ścieżki rowerowe, na których nie ma rowerów. Puste skrawki dróg natychmiast zajmują pędzące skutery.

Klaksony i reguły, których nikt nie czyta

Ruch jest lewostronny, co w przypadku podróżującego Polaka pogłębia uczucie przytłoczenia. Pojazdy jadą chaotycznie. Niby są wydzielone pasy ruchu, ale nikt nie zwraca na nie uwagi, a już najmniej skutery. Wszystkie gdzieś pędzą, wyprzedzając auta o włos i nie zwracając uwagi ani na bezpieczeństwo, ani na grawitację. Poczucie chaosu pogłębiają wyjące klaksony. Na ulicy wszyscy na siebie trąbią. Nie mają przy tym na myśli naszego „jak jedziesz, baranie”, a sygnalizują jedynie „jestem tu, zrób mi trochę miejsca”.

Dżakarta
Dżakarta
Dżakarta
Dżakarta
Dżakarta to miasto chaosu i niewyobrażalnej liczby kontrastów.

Samozwańczy nawigatorzy ruchu

Wśród tych wszystkich skuterów najbardziej agresywni wydają się kierowcy taksówek motocyklowych wiozących pasażera lub pasażerkę w zielonym kasku z napisem Grab albo Gojek. To taki ichniejszy system przewozu osób „na aplikację”. Oczywiście, przy pomocy tej samej aplikacji można zamówić samochód na dowolną liczbę osób albo jedzenie.

Wydaje się, że cały ten huczący i dymiący krwiobieg miasta został by zatrzymany, gdyby nie postaci, które wyrastają na co bardziej zakorkowanych skrzyżowaniach. Krzyczą, wymachują rękami, czasem chorągiewką, i kierują ruchem. Co chwila można zobaczyć, jak zwalnia mijający ich samochód, zwalnia, a kierowca podaje im coś przez okno. Ci ludzie to samozwańczy nawigatorzy ruchu drogowego, którzy umożliwiają poruszanie się po mieście za napiwki. Tego rozwiązania nie zobaczymy w Europie.

Głos ulicy i małe biznesy

Kiedy tak łazimy, zmiażdżeni tętnem pędzącego miasta, dobiega nas głos jednego ze sprzedawców z przydrożnego straganu, śpiewającego fałszywie po angielsku, na bliżej nieokreśloną melodię: „To jest moja Dżakarta. Jestem z Dżakarty. Kocham moje piękne miasto”. Nie wszyscy przecież pracują za kierownicą. Pełno jest różnych small businessów ulokowanych wzdłuż dróg. Najpopularniejsze wydają się streetfoodowe wózki z różnego typu potrawami zdatnymi do zjedzenia na stojaka, na kolanach po usadzeniu się na plastikowym krzesełku albo przy brudnym stole. Stół jest brudny, bo wszystko w Dżakarcie jest brudne. Nawet nie dlatego, że nikt tu nie sprząta, po prostu wszystko oblepia tłusty osad smogu.

Dżakarta ruch uliczny
Dżakarta ruch uliczny
Pojazdy w Dżakarcie jadą chaotycznie. Niby są wydzielone pasy ruchu, ale nikt nie zwraca na nie uwagi, a już najmniej skutery.

Street food i ceny, które zaskakują

Wózek, na którym przygotowywane są potrawy, jest rodzajem zaimprowizowanej małej kuchni. Mieści się tam wszystko, począwszy do rozpalonego paleniska — czy to na węgiel drzewny, czy na gaz — przez naczynia, aż po napoje i zapas żywności. Ceny dla nas są śmieszne. Porcję zupy z kurczakiem i makaronem można zjeść już za 15 000 Rupii Indonezyjskich, czyli jakieś 3,30 zł. Ceny potraw rzadko przekraczają 5–6 zł. Można je zjeść dość bezpiecznie, bo są przygotowywane w bardzo wysokich temperaturach.

Gdybyśmy mieli wątpliwości, co do higieny tych przybytków, zawsze możemy udać się do mniejszej lub większej restauracji z zapleczem kuchennym i lodówkami. Tyle że to wiąże się z nawet dziesięciokrotnie wyższą ceną — może być zbliżona do warszawskiej. Problem z jedzeniem w Indonezji mają wegetarianie, a zwłaszcza weganie, zwłaszcza w mniej turystycznych miastach. Prawie wszystkie potrawy są mięsne, a te, które tubylcy uważają za rege, prawie zawsze są z kurczakiem. W wielu miejscach można dostać pyszne gado gado, czyli warzywa z sosem orzechowym, ale jak długo można jeść to samo? Czasem zwolennicy diety bezmięsnej mogą być skazani na frytki i smażone banany. Najpopularniejsze potrawy w Dżakarcie to smażony ryż lub makaron z mięsem i dodatkami. Ryb nie polecam — zawsze są zesmażone na wiór. Mnie nie smakują.

Zapach miasta, śmieci i syzyfowa praca

Gdy sprzedawca żywności ma już wszystko przygotowane na przyjęcie gościa, zastyga w bezruchu. Wydaje się, że nawet nie mruga oczami. Wygląda, jakby był w katatonii. Dotyczy to zresztą wszystkich osób pracujących przy drogach i czekających na klienta. Często bezmyślnie skrolują telefon albo po prostu śpią w obezwładniającym upale. Przecież, jak ktoś przyjdzie, to ich obudzi.

Najgorszy w Dżakarcie jest jednak zapach. Ona śmierdzi! Śmierdzi niewywiezionymi, gnijącym śmieciami, śmierdzi kanalizacją, śmierdzi gnijącą wodą w kanałach burzowych. Służby starają się zapanować nad śmieciami. Rzeczki i kanały zmierzające w stronę morza są przerodzone specjalnym barierami, z których pracownicy wyławiają śmieci. Inni pracownicy zbierają to, co zostało wyrzucone przez mieszkańców, ale najwyraźniej jest to syzyfowa praca. Odpady rosną w góry szybciej, niż są w stanie je usuwać. Produkuje je przecież około 11 mln ludzi w samym mieście.

Ludzie, czyli najlepsza strona Dżakarty

Ludzie są największą ozdobą tego miasta, są mili, życzliwi i sympatyczni. Wystarczy się zatrzymać i sprawdzać coś na mapie, albo wyglądać na zagubionego, aby podszedł ktoś z chęcią udzielenia pomocy. Niezależnie od tego, czy zna angielski, czy nie, a w zaułkach miasta naprawdę można się pogubić. Wąskie uliczki, wyglądające na dojścia do domów, przecinają jak pajęczyna kwartały niskich domów. Inaczej to wygląda w dzielnicach wieżowców, ale te nas nie interesowały — wieżowce są takie same wszędzie na świecie. Na szczęście nawigacja znakomicie sobie radzi z tym galimatiasem.

Nie mogę powiedzieć, że Dżakarta nas uwiodła, albo że podzielamy uczucie, które żywił do niej uliczny sprzedawca — tym bardziej, że nie ma w niej nic ciekawego do zwiedzania. Uciekliśmy. Wytrzymaliśmy półtora dnia. Wciągu tego czasu udało jej się zmęczyć nas sobą, przytłoczyć, wyssać i wypluć.

Fot. T. Nowak