werandcountry.pl weranda.pl
Reklama - Kontynuuj czytanie poniżej
  • W podróży

Joanna Kołaczkowska o dzieciństwie, podróżach i strachu przed lataniem. Przypominamy wywiad z artystką

autor: Beata Majchrowska

Niepublikowane od lat, dziś znów aktualne. Rozmowa z Joanną Kołaczkowską o dzieciństwie na wsi, pierwszych podróżach, strachu przed lataniem, kabaretowym życiu w trasie, ulubionych smakach i marzeniu o Nowym Jorku. Wywiad ukazał się na łamach Weranda Weekend w 2015 roku. Przypominamy go po śmierci artystki.

Lato, upał, ogród dziadków w Dziesławiu i mała dziewczynka w bramce. Tak zaczyna się opowieść o dzieciństwie Joanny Kołaczkowskiej, która przez lata rozbawiała nas w kabarecie Potem i Hrabi. W rozmowie sprzed dekady, którą dziś przypominamy, było wszystko, co składało się na jej wrażliwość: czułość do świata, poczucie humoru, nieco melancholii i dystansu do samej siebie. Opowiadała nam o podróżach – tych małych i tych dużych, lękach, pierwszych zagranicznych smakach i miejscach, do których chciała wrócić. O Dziesławiu, który był jej rajem utraconym. I o tym, dlaczego najlepiej czuła się na scenie z drewnianą podłogą. Z artystką rozmawiała Beata Majchrowska. 

Joanna Kołaczkowska

Lato, upał, ogród dziadków w Dziesławiu i mała dziewczynka w bramce. Tak zaczyna się opowieść o dzieciństwie Joanny Kołaczkowskiej, która przez lata rozbawiała nas w kabarecie Potem i Hrabi. Zmarła 17 lipca 2025 po walce z chorobą. Fot. Shutterstock

Najmilszy obrazek z dzieciństwa?

Jest lato, upał, po ogrodzie dziadków we wsi Dziesław biega za piłką cała kilkudziesięcioosobowa rodzina łącznie z ciotkami rozebranymi do staników. Gramy mecz, a ja, najmniejsza z wszystkich, stoję na bramce.

To jak kadr z Felliniego...

Właśnie tak! Brakowało tylko muzyki Nina Roty w tle. Dziadka trochę drażniło to zamienianie ogrodu w boisko i potem posadził drzewka owocowe, żebyśmy już nie grali. Proszę sobie wyobrazić: dziewięcioro rodzeństwa, ich małżonkowie i dzieci uganiający się w skąpych strojach za piłką i krzyczący. Przy płocie z siatki, przy głównej drodze… To nie był dla dziadka wielki powód do dumy. Wszystkie ciotki o pokaźnych biustach (mamy taką przypadłość genetyczną) latały boso w tej trawie.

Zostało coś pani z tej futbolowej przeszłości? Ogląda pani dziś mecze?

Tylko ważne.

Jak Polska wygrywa z Niemcami?

Takie obowiązkowo! Ostatni mundial obejrzałam, prawie leżąc pod telewizorem, tak się denerwowałam. Bo na ogół mecze bardzo mnie spalają. Ten pamiętny oglądałam z zadziwiającym spokojem, bo wiedziałam, że wygramy…

Dziesław. Dzieciństwo z piłką, krowami i czarną wołgą

Kiedy mała dziewczynka zaczęła pierwsze podróże?

Byłam bardzo lękliwym dzieckiem, bałam się wsiadać do wszelkich pojazdów. Wagarowałam raczej na piechotę. Tam, gdzie się wychowywałam – na przedmieściach Lubina – było mało autobusów. Poza tym krążyła wtedy opowieść o czarnej wołdze porywającej dzieci. Dopiero kiedy trafiłam do technikum ogrodniczego w Głogowie, zaczęły się wycieczki autobusami. Moją ambicją było nie płacić za przejazd. Zajmowałam się z koleżankami podrabianiem biletów. Jakie to były kwoty...

Bilet za złotówkę na przykład.

Do tego rozmaite inne kombinacje: ucieczki przed kontrolerami, chowanie się pod siedzeniami, kłamstwa i w końcu mandaty. Niepłacone, ukrywane przed mamą. Wydało się dopiero któregoś dnia w czasie wakacji. Nie było telefonów komórkowych, więc nie mogłam się dowiedzieć, że mama właśnie omdlewa, bo w drzwiach stanął komornik.

I zajął coś?

Na szczęście nie. Mama wybłagała, żeby przyszedł następnego dnia, i zapłaciła. Kiedy po tygodniu do niej zadzwoniłam, to już się wypłakała. Strasznie mnie ochrzaniła. Musiałam jej oddać z odłożonych dziesięciu dolarów od cioci ze Stanów.

Zainkasowała?

Tak, i to jest ta różnica czasów. Dzisiaj ja bym od mojego dziecka nie zainkasowała, tylko mu darowała. Mniej więcej w tym czasie jeździłam też autostopem. Dziś trudno sobie wyobrazić nastoletnie dziecko podróżujące w ten sposób.

A jakaś dalsza podróż dzieciństwa – taka, która zostaje w głowie na dłużej?

Pamiętam wielkie wyprawy z matką i siostrą nad morze. Jechało się całą noc pociągiem, żeby rano zameldować się w domkach z dykty, najczęściej w Jelitkowie. Ale najlepiej pamiętam podróż nad Balaton. Zupełnie kosmiczną. Pojechałyśmy z mamą, tatą i psem Budgie (nazwanym tak od modnego wtedy zespołu) pod namiot. Dodajmy, że maluchem, z prędkością 70 km/h. Wybraliśmy się tam na tydzień, ale mam wrażenie, że drugi tydzień to się tam wlekliśmy. To był mój pierwszy wyjazd za granicę. Zobaczyłam Węgry, odrobinę lepszy świat, gdzie było tak jakby na Zachodzie. Owoce, długie papierosy. Szok.

Podróże małe, duże i kabaretowe

Pani życie to trochę film drogi. Dzięki pracy w kilku kabaretach zjeździła pani chyba całą Polskę...

To prawda. Co ciekawe, na początku podróżowałam tylko pociągami. Nie stać nas było na samochód, a kolej była tania.

Cała ekipa jechała pociągiem razem ze sprzętem?

Nie mieliśmy dużo sprzętu, byliśmy amatorami. Kiedy to wspomnę, to nie mogę wyjść z podziwu, że swój strój sceniczny, czyli białą bluzkę i spódnicę, pakowałam do walizeczki razem z rekwizytami. Teraz to nie do pomyślenia, wszystko jest osobno i wisi na wieszakach we frakonoszach, mam trzy pary butów... A wówczas wyciągałam zmiętoloną bluzkę, której nigdy nie prasowałam. Tymi pociągami, z racji ich taniości, jeździli z nami przyjaciele i grupa fanów. Mówili: „To fajna przygoda. Jedziemy z wami”. Teraz byłoby to nie do pomyślenia, nikt nie zostawiłby studiów, żeby robić takie wycieczki. Wtedy nikt nie traktował studiów bardzo serio, chodziło się na uczelnię, żeby „postudiować”, a nie, żeby się czegoś nauczyć.

Gdyby nie moje występy, nigdy bym nie dotarła do rozmaitych miejsc, do połowy miejscowości na Śląsku czy w okolicach Białegostoku albo Przemyśla – Głuchołazów, Koszęcina, Mircza, Suszca, Dobroszyc czy Głęboczka. Nie chciałabym żadnej wyróżnić, to byłoby niesprawiedliwe. W każdej jest coś pięknego i wszędzie warto pojechać. Zawsze sobie mówimy z kolegami, że dzięki kabaretowi lepiej znamy Polskę. Ale nie chodzi tylko o zwiedzanie, oglądanie okolicy. Przede wszystkim poznajemy widzów, często wracamy do tych samych miasteczek i z mieszkańcami zawiązuje się więź. Są jak rodzina.

Mam taki plan: za jakiś czas, gdy już będę początkującą staruszką, wybiorę się w podróż sentymentalną. Do tych niebanalnych miast, w których byliśmy. Bardzo lubię takie miejsca jak Witnica. Niewielkie, przyjazne, ładne. Dla mnie, z uwagi na moje zajęcie, ogromne znaczenie mają domy kultury. Bacznie im się przyglądam. Kameralne sale, gościnni gospodarze. Ostatnio wiele się zmieniło w tych przybytkach kultury – przeszły remonty, mają dobre nagłośnienie. Moja prywatna szajba to drewniana scena. Jeśli jest, i do tego stara, oryginalna, wiem, że występ będzie doskonały.

A gdzie w tych miejscowościach poczuła pani niebo na podniebieniu?

Cudownie było „U Schabińskiej” w Jaśle, gdzie można spróbować dań regionalnych Podkarpacia, takich jak proziaki, gołąbki ziemniaczane, a przede wszystkim schab pieczony z kością.

Pamięta pani jakąś śmieszną przygodę w trasie?

Jeszcze w czasach kabaretu Potem zdarzyła nam się przygoda z autostopowiczką. To były lata 90., kiedy zawód tirówki nie był tak bardzo rozpowszechniony. Jedziemy sobie, jest dosyć późno i widzimy, że stoi kobita przy drodze. Dziwnie, bo kompletnie w szczerym polu. Stoi, ale nie zatrzymuje nas, więc my, wrażliwi, widząc, że dziewczyna jest sama na drodze, zatrzymaliśmy się, otworzyliśmy drzwi i mówimy: „Podwieziemy panią”. Mruknęła coś niewyraźnie pod nosem, ale wsiadła. Wtedy dopiero zobaczyła mnie. Chłopaki zaczęli ją wypytywać, dokąd jedzie. Zorientowała się, o co chodzi, a my ciągle jeszcze nie. Po jakimś kilometrze kazała się zatrzymać i też w polu wysiadła. Dopiero zaczęliśmy kojarzyć. Że chcieliśmy prostytutkę wziąć, ale nie wykorzystać. Bardzo się potem śmialiśmy z tej naszej naiwności.

Zachwyty smakami, strach przed lataniem i marzenia o Nowym Jorku

A ulubiony wakacyjny cel?

Na wakacje jeździmy od lat nad polskie morze. Uwielbiam je. I te miejscowości, które niewiele się zmieniły na przestrzeni lat (na przykład Niechorze). Często zachwycamy się zagranicznymi plażami, choć wybrzeża europejskie są bardzo zabudowane hotelami i mało naturalne. A my mamy kilkaset kilometrów nadmorskiego lasu i wydm. Ewenement! Zwyczajność Niechorza wydaje mi się nadzwyczajna, czarująca wręcz. Szerokie plaże, po których można wędrować czasami kilkanaście kilometrów. Tam mam wrażenie, że jestem troszkę w dziczy, a jednak blisko ludzi. Lubię podczas wakacji poobserwować innych.

Chętnie pani rusza za granicę?

Bardzo się boję latać. Miałam od dzieciństwa strach przed dużymi prędkościami. Nawet na karuzeli panikuję. Pierwszy w życiu lot do Egiptu jakoś przeżyłam, ale kiedy wracaliśmy, padał śnieg i były jakieś problemy z lądowaniem. Natychmiast sobie przypomniałam różne filmy o katastrofach lotniczych i wpadłam w panikę. Po szczęśliwym lądowaniu zaczęłam studiować wszystko o lotniczych awariach. Z wypiekami na twarzy, jednym tchem przeczytałam książkę „Pilot. Naga prawda” Davida Beaty’ego na temat czynnika ludzkiego w wypadkach lotniczych. Oglądałam w internecie filmiki, analizowałam, kto przetrwał i dlaczego, nawet zapoznałam się z budową samolotów. Miałam nadzieję, że jeśli ogarnę tę wiedzę, to się przestanę bać, ale nie. I po jakimś czasie był Ostatni Lot Kołaczkowskiej – do Londynu w 2008 roku (powiedziałam, że więcej nie wsiądę). Lecieliśmy na koncert. Tydzień wcześniej już byłam w stresie. Weszłam na pokład i poczułam, że to nadchodzi. Ale bardzo szybko przynieśli alkohol, wypiłam wino i mi przeszło. Już mogłam umierać. Lecieliśmy nad wodą i myślałam sobie: „Spokojnie, dam radę zginąć”. Powrót był koszmarem, niemal chciałam zacząć wrzeszczeć na pokładzie. Siedziałam przy oknie i wypatrzyłam, że coś jest nie tak ze skrzydłami. Że za bardzo się ruszają (śmiech). Nachylałam się do kolegów i mówiłam: „Tam nie ma śrubek. Tam brakuje nitów. Jakiś dym się wydobywa”. „Aśka, spokojnie, masz gazetę...” – nie wiedzieli, jak sobie ze mną poradzić. Jest tylko jedna okoliczność, która by mnie do samolotu przywlokła – przystojny jegomość o czarującym spojrzeniu. Kiedyś miałam okazję poprowadzić samolot na prawdziwym symulatorze lotów. Dwa razy rozbiłam maszynę i było to dla mnie bardzo przyjemne. Stwierdziłam, że zdołałabym opanować lęk, gdybym była pilotem. Bo przecież najbardziej się boję tego, że nie mam wpływu na maszynę, w której siedzę. Tak samo jest z samochodem. Jako kierowca czuję się świetnie, ale jako pasażer dużo gorzej. Cały czas obserwuję drogę. „Dlaczego on nie hamuje – myślę sobie – ja bym hamowała. Kierunkowskaz, człowieku, włącz kierunkowskaz!”. Ewentualnie przestałabym się bać latania, gdybym chociaż siedziała obok kogoś, kto jest profesjonalistą. Traktowałabym go jak ojca, który prowadzi mnie przez przestworza. Czyli jedyna szansa to wdzierać się do kabiny pilotów.

A jakie miejsce za granicą panią uwiodło?

Ze wszystkich miast, jakie widziałam – Paryż. Ogrom tej wspaniałej architektury i klimat pewnej knajpki w okolicy Tour Montparnasse, do której mąż zaprowadził mnie i naszą 5-letnią córkę. Wielki talerz ostryg, ślimaków, krewetek podany w górze śniegu. Ostrygi są najpyszniejszą rzeczą, jaką w życiu jadłam! Niedawno powtórzyłam to danie pod Wrocławiem i myślałam, że zemdleję z wrażenia – Paryż do mnie przyleciał. To siła dobrego wspomnienia. Tamta paryska knajpka nie była jakimś wyjątkowym miejscem, nie miała szczególnego wystroju. Ale uniesienie związane ze smakami i błogostan, w którym się znaleźliśmy, pozostał na zawsze. Pamiętam jeszcze jedno miejsce – restaurację La Cigale Bleue w prowansalskim miasteczku Bandol, gdzie raczyliśmy się kuchnią przy muzyce oszalałych cykad. Podobne kulinarne uniesienie przeżyliśmy w Hiszpanii. Będąc w Blanes, miejscowości zapchanej turystami, wybraliśmy się w głąb, tam, gdzie po uliczkach biegały tylko psy i koty. Po to, by uciec od kuchni serwowanej tłumom. Weszliśmy do jakiejś zapyziałej budy, w środku było ciemno, wisiała jedna żarówka, spojrzały na nas jakieś ciemne twarze – nie wiedzieliśmy, czy uciekać, czy zostać. Czy coś w ogóle nam ugotują. Nie było nawet kelnera, podszedł do nas kucharz i jakoś się dogadaliśmy. Przyniósł nam ogromną paellę i dwie butelki wina. Znów osiągnęliśmy błogostan.

Czy ma pani jakieś miejsca, które widziała pani w filmie i chciałaby je odwiedzić?

Oczywiście. Chyba dzięki Woody’emu Allenowi najbardziej chciałabym zobaczyć Nowy Jork. Raczej zanosi się na to, że nigdy...