- W podróży
Wakacje w Norwegii. Sørøya - wyspa dorszy, halibutów i wielkich połowów

Wędkarska przygoda za kołem podbiegunowym to sposób na urlop, który zostanie w pamięci na całe życie.
Kierunek północ. Tam są ryby!
Niejeden polski wędkarz chciałby przeżyć emocje, jakie towarzyszyły Hemingwayowskiemu Staremu Człowiekowipodczas łowienia wielkiej ryby. To marzenie da się zrealizować w Norwegii. Ona wcale nie jest tak daleko.
Żeby wyruszyć w podróż, trzeba najpierw wyjść z domu. Podobnie, żeby dotrzeć na łowisko, od którego dzieli nas ponad 2500 km i około 40 godzin jazdy samochodem. Po drodze musimy przepłynąć promem jedno całe morze (Bałtyk) i drugiego kawałek (Morze Norweskie).
Sama podróż jest potwornie nudna. Można wprawdzie obserwować zmieniający się las, który najpierw jest podobny do naszego, by wraz z jazdą na północ stać się najpierw tajgą, a później tundrą z rzadkimi, rachitycznymi drzewkami i gęstym poszyciem porostów na wiecznej zmarzlinie. Można wypatrywać kolejnych jeziorek, oczek wodnych czy rzek, ale tak naprawdę, gdy nie musimy prowadzić auta, najlepiej odespać wszystkie zaległości. Nikt z nas nie wie, jaka będzie pogoda i czy przez najbliższy tydzień będzie nam dane wyspać się. Łowimy bowiem przy ładnej pogodzie, a śpimy przy brzydkiej. Szkoda czasu na sen, gdy ryba czeka w wodzie, a wiatr pozwala na opuszczenie portu.
Wyspa Sørøya, do której zmierzamy, leży około 600 km za kołem podbiegunowym. Oblewają ją wody Morza Norweskiego. Jest czwartą co do wielkości wyspą w Norwegii. Ma powierzchnię 811,4 km kw., a zamieszkuje ją około 1100 osób. Oznacza to gęstość zaludnienia 1,3 osoby/km kw. Przyroda na niej jest typowa dla obszarów arktycznych. Porastają ją pojedyncze rachityczne drzewa, przeważnie brzozy, o potężnych pniach grubości kciuka, trochę traw, a głównie mchy i porosty. Wyspa jest bardzo skalista. Najwyższym punktem na wyspie jest mierząca 659 metrów góra Komagaksla na południowym krańcu wyspy. Linia brzegowa jest poszarpana i tworzy liczne fiordy. Wyspę łączy ze stałym lądem jedynie regularna trasa promowa z wioski Hasvik do wioski Øksfjord. Na południowym krańcu wyspy znajduje się niewielkie lotnisko.
To, co nas ciągnie na to odludzie, to nieprzebrane stada dorszy, czarniaków (zwanych przez złośliwych Norwegów polskim dorszem, bo importujemy ich ogromne ilości, by potem nadmorskie smażalnie mogły wmawiać naiwnym turystom, że to "świeży dorsz z nocnego połowu"), molw, brosm, karmazynów, zębaczy pasiastych o powykrzywianych we wszystkie strony zębach, które chętnie obgryzłyby nam palec, i gigantycznych halibutów. W jeziorkach i strumieniach we wnętrzu wyspy można podjąć próbę złowienia palii arktycznej.




Ciężka, wędkarska robota
Pierwszego dnia, choć trudno tu mówić o dniu, bo o tej porze roku słońce nie zachodzi wcale, powitał nas sztorm. Wściekłe porywy wiatru zrywają z fal grzywy piany i wściekle szarpią naszymi ubraniami, mimo że przecież jesteśmy w osłoniętym fiordzie. Chociaż jest koniec czerwca, pada śnieg, który po chwili ustępuje miejsca deszczowi, ten znowu oddaje pole śniegowi i tak przez kilka godzin. Trudno sobie wyobrazić, co dzieje się na otwartym morzu. Prognoza pogody jest jednak obiecująca. Następnego dnia o 8 rano będziemy mogli wypłynąć.
Czas oczekiwania poświęcamy na przygotowanie sprzętu. Wyciągamy zapasy z lodówek i objadamy się przygotowanymi jeszcze w domu smakołykami. Sprawdzamy prognozy długoterminowe i staramy się zabić czas „wędkarskimi opowieściami” przy szklaneczce bezalkoholowego. Ponieważ pogoda odebrała nam jeden dzień, postanowiliśmy wypłynąć z przewodnikiem wędkarskim. Jest nim Litwin, Darius Mvh, właściciel bazy.
Fala jest wysoka, chwilami sięga 3 m, ale nie jest taka wściekła jak wczoraj, dziś przelewa się leniwie. Darius nieco szarżuje, płynąc na łowisko. Chce nam pokazać możliwości jego nowej, dwu i półtonowej łodzi wyposażonej w dwa 150-konnych silniki. Łódź co chwila wyskakuje na fali, a śruby wyją, bezproduktywnie mieląc powietrze.
Morze bardzo buja. Trudno ustać na nogach, a co dopiero łowić. Mimo to zarzucamy ciężkie stalowe przynęty o wadze 750 g. Na wędkach nie robi to wrażenia. Są tak sztywne, że w zasadzie się nie uginają. Zaczną pracować dopiero pod ciężarem walczącego o życie dorsza atlantyckiego. Ryby są duże. Mniejsze mają po około 15 kg, największe grubo powyżej 20. Czasem trafi się maluch – taka dziesiątka. Co chwila któryś z nas stęka, ciągnąc wielką rybę. Najczęściej wszyscy czterej na raz. Ryby musimy wyciągać szybko i agresywnie, żeby nie splątały wędek. Odległość między nimi jest przecież niewielka. Mimo że temperatura sięga zaledwie 10 stopni Celsjusza, pot leje się strumieniami.
— Lej wodę! — pogania nas Darius — Na mojej łodzi albo łowisz ryby, albo lejesz wodę. Nie ma odpoczynku. Morską wodę wlewamy do wielkiego pojemnika z rybami, aby wypłukać krew. W Norwegii nie wolno łowić ryb morskich w formule „złap i wypuść”. Wszystkie ryby zostały humanitarnie zabite i musimy je zabrać.
Łowimy na wyjątkowo płytkiej wodzie jak na okolice wyspy Sørøya. Dno jest zaledwie na 50–60 m, a nie tak jak zwykle na 100–120 m. Dlatego skrzynia na ryby o objętości 1 m3 napełnia się szybko. Trudno uwierzyć, ale po dwóch i pół godzinie jest pełna. Darius zarządza koniec łowienia i stwierdza, że mamy na pokładzie minimum 750 kg dorsza. Jesteśmy mu wdzięczni za tę decyzję. Żaden z nas nie ma już siły na wyciągnięcie ani jednej sztuki więcej, a przecież jeszcze czeka nas kilka godzin przy stole do filetowania. Ten połów trzeba przecież sprawić i zamrozić.


Maj jest spoko
Pochodzący z Litwy Darius jest właścicielem jednej z baz wędkarskich na wyspie Sørøya. Trudno powiedzieć, że to luksusowa baza o wysokim standardzie, ale jest nad samym morzem, ma dobre zaplecze do sprawiania i mrożenia połowu, a ponadto słynie z wielkich ryb. To tu Niemiec Michael Eisele 28 kwietnia 2013 r. złowił rekordowego dorsza– prawdopodobnie największego złowionego na wędkę. Ryba ważyła 47,02 kg przy długości 1,61 m. Okaz został spreparowany i można go podziwiać w bazie Dariusa. Przy nim złowione przeze mnie trzydziestokilówki wyglądają dziecinnie.
Warunki do połowów są świetne (o ile wszystkiego nie zepsuje pogoda). Do dyspozycji są bardzo dobre, stabilne i bezpieczne aluminiowe łodzie wyposażone w echosondy i GPS. Darius chętnie udziela porad dotyczących wędkowania, a że mówi biegle siedmioma językami, także po polsku, nie ma problemu ze zrozumieniem informacji. Te porady wliczone są w cenę pobytu w bazie. Jednak jeśli ktoś chce wypłynąć z Dariusem, musi się już liczyć ze słoną opłatą. Darius wypływa za 400–600 euro i zabiera trzech wędkarzy. To nie jest cały koszt wyprawy. Trzeba jeszcze zapłacić za paliwo, a jego łódź jest nienasycona.
Pobyt w bazie też nie jest tani. Wynajęcie najtańszego domku z łodzią pochłonie 2200 euro. Miejsca jest dla czterech osób. Przy czym należy zaznaczyć, że nie jest to domek klasy LUX. Porównałbym go do kempingu z Gierkowskiego Funduszu Wczasów Pracowniczych. Jest łazienka, salonik z kompletnie niefunkcjonalną kuchnią i wąskie piętrowe łóżka do spania. Cóż… po powrocie z morza i wyfiletowaniu 3/4 tony ryb jest nam wszystko jedno, na czym będziemy spać. Nawet na jedzenie nie mamy już siły.
Domki można rezerwować od połowy marca do końca sierpnia. W marcu możemy liczyć na gigantyczne dorsze – zarówno pod względem ilości, jak i wielkości. To wówczas pojawia się skrei, czyli dorsz zimowy. Po pięciu latach dorastania w Morzu Barentsa chuć zaczyna pchać go na tarło w kierunku Lofotów. Jest wypasiony, rosły, silny – w końcu czeka go 600-kilometrowa podróż – wymarzony przeciwnik wędkarza. Tylko ta pogoda… słońce ledwie wyłazi nad horyzont, wieje i pada. Wczesną wiosną i zimą zdarza się, że w trakcie tygodniowego pobytu nie ma ani jednego okienka pogodowego pozwalającego opuścić fiord. Jeśli jednak uda się wypłynąć, trzeba liczyć się z okropnym zimnem, zgrabiałymi, ciągle mokrymi rękami, oblodzonymi kombinezonami, plecionką zamarzającą na przelotkach i niesamowitymi emocjami towarzyszącymi połowom.
Moim zdaniem najlepszy jest maj. Pogoda już stabilna – bywa, że jest kilkanaście stopni, słońce nie zachodzi i nie wszystkie ryby jeszcze odpłynęły na tarliska. Drugi najlepszy miesiąc to sierpień. Wprawdzie już znowu robi się zimno, bo to początek jesieni, ale w pobliżu fiordów pojawiają się gigantyczne halibuty – takie po 70 kg nie są rzadkością, a trafiają się i po 150 kg. Norwescy rybacy twierdzą, że złowienie takiego potwora na wędkę jest ostatecznym testem męskości.
Bliskość Prądu Zatokowego sprawia, że porty na Sørøya są wolne od lodu. Dzięki temu warunki do wędkowania są dobre przez cały rok, choć w czasie nocy polarnej może być to wątpliwa przyjemność. Jedynie zorza polarna zrekompensuje zimno i brak słońca. Dodatkowym ryzykiem są sztormy, które mogą zamknąć drogę do wędkarskich sukcesów.


Albo ryby, albo nic
Prócz niesamowitej północnej przyrody i widoków poszarpanych skał schodzących wprost do morza, na wyspie nie bardzo jest co zwiedzać. Na południu znaleziono groby i szczątki ludzkie oraz ślady osadnictwa datowane na około 11 000 lat p.n.e., można też odwiedzić pozostałości holenderskiej stacji wielorybniczej z XVI wieku.
Ostatnia wielka atrakcja turystyczna wyspy została rozebrana w 2013 roku. Był nią rosyjski krążownik Murmańsk. Statek, który zakończył służbę w rosyjskiej marynarce wojennej. Holowano go do Indii, gdzie miał trafić na złom, a później do hutniczego pieca. Niestety w pobliżu wyspy wpadł na sztorm, który zerwał liny holowników i zniósł wrak na przybrzeżne skały. Tam okręt przewrócił się na bok i wkrótce osiadł na dnie płytkiej zatoki w pobliżu wioski Sørvær. Rosjanie pozbyli się wraku i przestali się nim interesować. Wrak rozpadał się, ale nie chciał zatonąć. Norwegowie uznali, że jego rozebranie jest nieopłacalne, a Rosjan nie udawało się zmusić do zajęcia się problemem. Z czasem wrak zaczął przyciągać licznych turystów, ponieważ wystające z wody wieże działowe krążownika robiły niesamowite wrażenie. Można było też bezpiecznie wejść na jego pokład. Wszystko zmieniło się wraz z odkryciem na pokładzie substancji radioaktywnych. Wówczas Norwegowie podjęli decyzję o samodzielnym demontażu wraku. Nie dało się go podnieść i przetransportować do stoczni, zbudowano więc wokół okrętu groblę i wypompowano wodę, tworząc zaimprowizowany suchy dok. Wkrótce Murmańsk przestał być atrakcją turystyczną wyspy.
Z braku innych atrakcji pozostaje złapać za kij i zarzucić przynętę. Turystyka wędkarska, pod względem dochodów, jest najważniejszą gałęzią całego przemysłu turystycznego Norwegii. Jest tu obecnie zarejestrowanych 1707 baz wędkarskich, z których korzysta około 350 000 turystów rocznie.