- W podróży
- Europa
Budapeszt - w gorącej wodzie kąpany
Do Széchenyi fürdő po prostu się idzie. To jak filiżanka kawy na dobry dzień. Aby zrozumieć ten pęd do kąpieli, trzeba samemu spróbować.
Zaskakujący jest już dojazd. Ze śródmieścia wiedzie tu żółta linia metra. Malutkie schodki pod ziemię, malutki peron, na który podjeżdża miniaturowa kolejka. Siedzenia są tak wąskie, że dwie grubsze osoby nie mają szans się na nich zmieścić. W pierwszym momencie może się wydawać, że trafiliśmy do muzeum kolejnictwa. Ale zamiast przewodnika pojawia się najprawdziwszy konduktor. Jedziemy właśnie drugą najstarszą linią metra na świecie, uruchomioną w 1896 roku! Zaskakiwać może też bagaż współtowarzyszy – co drugi ma łyżwy przewieszone przez ramię! Kiedy metro zatrzyma się na stacji Széchenyi, tłum się wyleje. Ci z łyżwami pójdą w prawo, na ślizgawkę przy zamku Vajdahunyad, a ci z torbami skrywającymi ręczniki – w lewo, prosto do term.
Budynku trudno nie zauważyć. Jest ogromny, jak przystało na neobarokową budowlę, mocno zdobiony i ma charakterystyczne kopuły. Nad wejściem widzimy napis: „Széchenyi Gyógyfürdő”. Pierwsze słowo to nazwisko bohatera narodowego, który ma w Budapeszcie z dziesięć ulic (aby się nie pomylić, do nazwy dodaje się numer dzielnicy), „fürdő” oznacza kąpielisko, a „gyógy” – zdrowotne. Kierujemy się do „jegy”, czyli kasy biletowej.
Cennik na początku przyprawia o zawrót głowy – to cała litania. Są tu karnety miesięczne, wejścia poranne, osobne wejściówki tylko na pływalnię, na leczniczy masaż, nawet manicure, oraz ich przeróżne kombinacje. Nas interesuje jedno – czy chcemy bilet z szafką, czy z kabiną (może z niej korzystać para). Dostajemy też plastikową opaskę na rękę. To przepustka do wszystkich krytych i odkrytych basenów i saun. W razie czego uprzejmi panie i panowie łaziebni (w białych uniformach, jak w filmie z Anthonym Hopkinsem „Droga do Wellville”) służą pomocą, ale tylko… w języku węgierskim. Można się więc poczuć trochę zagubionym. Ale od czego jest intuicja? Ubrani w kostium, klapki, z ręcznikiem pod pachą i dokumentami w foliowej torebce ruszamy na podbój nieznanego świata. Ten świat to 15 basenów w budynku, trzy odkryte oraz 10 saun. Omijamy sadzawkę z wodą po uda, gdzie panie ćwiczą aqua aerobik w rytm okrzyków trenerki stojącej na brzegu. „Egy!” i noga do góry. „Ket!” i stawiamy, „ha” i podskok. Egy, ket, ha… Przyłączymy się do nich następnego dnia, kiedy nabierzemy odwagi.
Na początek bezpieczna wydaje się kąpiel rumiankowa, czyli owalny zbiornik z siedzeniami pozwalającymi zanurzyć się po pachy. Rumianek uspokaja jak mało co, tym bardziej że wchłaniamy go całym ciałem. Przy okazji możemy podpatrzyć, co robią inni, i zorientować się w kąpielowych zwyczajach. A inni siedzą, rozmawiają, ćwiczą mięśnie nóg, odchylają głowy i zamykają oczy, pogrążając się w kontemplacji. Albo wchodzą do sauny, by po kilkunastu minutach z głośnym prychnięciem wskoczyć do lodowatej wody. Każdy ma tu swoje rytuały. Kiedy rumianek rozleniwi, czas zmienić zbiornik na chłodniejszy. Potem idziemy do sauny i pod zimny prysznic.
Przed nami najważniejsza część programu – wyjście na zewnątrz. Jest piękna słoneczna pogoda, ale słupek rtęci sięga zaledwie –15°C. Normalnie przydałaby się kurtka puchowa. Pan z prawej, który przed momentem podciągał się przy brzegu baseniku, po prostu wkłada klapki, bierze ręcznik i odchyla plastikową kurtynę, która dzieli nas od Arktyki. Wycierać się czy nie? – oto jest pytanie! Mokry ręcznik na dworze zamarznie i będzie zupełnie bezużyteczny.
Trzeba zaczerpnąć łyk ciepłego powietrza, zmierzyć się z mrozem i uważać, aby się nie pośliznąć na oblodzonej alejce. Jest zimno, ale to tylko kilka kroków i wślizgujemy się jak mors w ciepło. Znajdujemy swoje miejsce na wykafelkowanych podwodnych leżankach i obserwujemy. Wydaje się, że jest środek lata. Dzieciaki bawią się piłką, panie plotkują, pan czyta książkę, ktoś ćwiczy. Na włosach sople albo czepki, a wszystko spowija para. Woda ma lekko siarkowy zapach, ale w dotyku jest aksamitna.
Co 10 minut towarzystwo się przetasowuje. Zanim zostanie uruchomiony system hydromasaży, stali bywalcy zajmują najlepsze miejscówki – przy otworach w ścianach i na środku (wyczujemy je stopami w dnie). Za moment pod wielkim ciśnieniem uderzy woda, masując kręgosłupy, uda (gdy staniemy w rozkroku) i pupy (trzeba ciut przykucnąć). Ale najlepsze czeka w wydzielonej części, gdzie spokojna woda zmienia się w rwącą rzekę, która wciągnie nas w nurt, poobraca i wymęczy.
Jeśli ktoś zastanawia się, jaki na wyjazd zabrać kostium i co jest modne w budapeszteńskich termach, odpowiedź jest jedna – wszystko, co ma mocne gumki, w stylu dowolnym. Od haute couture po luźniejsze galotki. Czepki wkładamy jedynie na basenie pływackim. Po kilku minutach szaleństwa wszystko wraca do normy – panie do plotkowania, pan do czytania, a my do leżenia.
Széchenyi słynie z rozgrywających partyjki szachistów zanurzonych po pas w wodzie. Ale to w innym basenie, do którego trzeba dojść. I o dziwo, wcale nie jest zimno, ale za to ślisko. Po drodze zauważamy rozbawioną parę popijającą herbatę przy barze i pana ukradkiem palącego papierosa na ławce. Wszyscy w strojach plażowych. Dajemy nura. Woda wydaje się gorąca i naprawdę jest bardzo ciepła: 37°C. Dlatego można w niej siedzieć najwyżej 10 minut, choć szachowe rozgrywki na pewno trwają dłużej, trzeba też poczekać na stolik, bo wszystkie są zajęte.
Po pół dnia moczenia się i można mieć dość, a jeśli wychodzimy przed upływem czterech godzin, zwrócą nam pieniądze za niewykorzystany czas (okienko „visszajáró” w holu głównym). Trzeba trochę ostygnąć, odpocząć i biegniemy zobaczyć Budapeszt. – To niesamowite, nie czujesz ciała, a czujesz, że masz duszę – mówią budapeszteńczycy po wyjściu z łaźni. Mają rację.
Zdjęcia: Getty Images/Flash Press Media, Corbis/Fotochannels, Be&W, Shutterstock