- Od kuchni
- Restauracje
Warszawa: Ceviche Bar – latynoski luz i dobre jedzenie
Z literaturą nie ma żartów – myślę przekraczając próg Ceviche Baru. Wita mnie bowiem wymalowany na ścianie napis: „Bóg daje składniki, a diabeł kucharzy”.
Wykaligrafowano go po hiszpańsku (knajpa jest w klimatach latynoskich), ale akuratniejszy byłby angielski. Dokładny cytat z renesansowej powiastki Thomasa Deloneya brzmi: „God sends Meate, and the Deuill sends Cooks”. Tymi słowami zwraca się jeden z bohaterów do żony karczmarza, pragnąc jej dokuczyć. W domyśle: co Bóg stworzy doskonałego, to diabeł zaraz próbuje zepsuć. Jak jest zatem w Ceviche Barze? Bosko czy diabelsko? Bez obaw – to całkiem fajne miejsce.
Lokal jest przyjemnie kameralny: kilka mniejszych stolików, jeden duży zgodnie z modą zachęca by dosiadać się do biesiadujących nieznajomych. Lustrzana ściana daje złudzenie przestrzeni, drugą kryje mural o estetyce lokowanej gdzieś między modernizmem a rysunkami
z Nazca. Otwarta kuchnia, uśmiechnięta i sympatyczna obsługa. To miejsce bez zadęcia. Nie przeszkadza mi więc, że obsługujący nas chłopak, wypytawszy o alergie żywieniowe i naszą znajomość kuchni latynoskiej skraca dystans. „Na początek mała przegryzka, moi drodzy” – oświadcza stawiając na stole miskę z nachos. „Tak bez omasty… mój drogi?” – mruczy pod nosem moja towarzyszka i trudno odmówić jej racji. Chrupki wprost z opakowania, suche niczym pustynia Atacama, przydadzą się za chwilę, gdy dostaniemy nasze dania.


W karcie tymczasem szeroko pojęte klimaty amerykańskie: ryby i owoce morza z grilla, empanadas, solidna selekcja steków dojrzewających przy kuchni w szafie do sezonowania. Do tego kolendra i chili, quinoa i kukurydza, bataty i awokado. Naturalne i bezpieczne połączenia smakowe, podbite tu i ówdzie elementami nikkei – kuchni południowoamerykańskiej diaspory Japończyków.
Clou programu to jednak ceviche: ryba marynowana w soku z cytrusów. Zawarty w soku kwas cytrynowy powoduje (przepraszam za wyrażenie!) denaturyzację białka. Czyli po ludzku – ścina je, gotuje bez gotowania. Odpowiednio potraktowane kawałki ryby są więc na wierzchu jakby podgotowane, w środku surowe. Smakowe kombinacje proponowane w Ceviche Barze są udane.
Ryba o politycznym imieniu Korwin moczy się w leche de tigre (marynacie na bazie soku z dodatkami) w towarzystwie batatów i awokado. Krewetki doprawiono marakują i mlekiem kokosowym, tuńczyka chili i limonką. Ryby są naprawdę świeże, kwasowość marynaty skutecznie poskramiają wrzucone tu i ówdzie słodkie akcenty, jak choćby kawałki batata. Smakują też tiraditos, czyli coś na kształt sashimi podanego z ostrym sosem. Plastry surowego tuńczyka chrupią od ziemistej komosy ryżowej i czarnego sezamu, a całość dopełnia krótkie uderzenie salsy chili: pikantnej, wytrawnej, niemal gorzkiej. Jedyny niewypał to tempura z kalmarów. Grube ciasto przypomina bardziej panierkę ryby w angielskich smażalniach, przez którą nie przebija się żaden z podanych do dania dwóch sosów.

Rybny zestaw popijam firmowym pisco sour. To niby aperitif, ale z czystym sumieniem można go zamówić na deser. Kwaśno słodki drink na winogronowym destylacie pokrywa gęsta piana z białka, potraktowana jeszcze płomieniem palnika: lekko alkoholowa beza. Tutejsza karta win jest króciutka, ale znajdziemy butelkę zarówno do steka, jak i ośmiornicy. Wrażenie robi spora lista mocniejszych alkoholi: pisco, rumu i cachacy. Nic dziwnego: jesteśmy przecież w barze.
I to właściwie mówi wszystko o lokalu: swobodna atmosfera, jedzenie bardziej do skubania niż nabożnej konsumpcji (porcje też nie ogromne), lista drinków opartych na alkoholach z południowej Ameryki. W sam raz na długie wieczory i spotkania bez specjalnej okazji.
Kontakt
cevichebar.pl